Warto próbować nowych rzeczy, aby później nie żałować, że się nie spróbowało. Podczas spędzania urlopu w Szkocji, w okolicach Edynburga trafiłem na bieg górski, który był dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Nie chciałem zmarnować takiej okazji i postanowiłem się zapisać. Teraz to Wy możecie przeczytać moją relacje z Turnohouse Hill Race.
Zapisy
Wybierając się na zaledwie sześciodniowy urlop do Szkocji raczej nie łudziłem się, że uda mi się znaleźć jakiś bieg w okolicy. W grę wchodził tylko jeden weekend, przypadający na domiar złego tuż po przylocie. Szanse na znalezienie czegoś godnego uwagi wydawały się minimalistyczne.
Jak okazało się później miałem wielkie szczęście, ponieważ w miejscowości, w której przebywałem znajduje się klub biegowy Penicuik Harrier Running Club. Klub ten raz do roku organizuje bieg uliczny na dystansie 10-ciu kilometrów (odbył się on w maju) oraz jeden bieg górski na dystansie nieco ponad 5-cio kilometrowym. Jakie musiało być moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że tegoroczna edycja zaplanowana została na środę 15 czerwca, czyli tuż przed moim lotem powrotnym do kraju.
Głównym organizatorem z ramienia wyżej wymienionego klubu jest Rob Wilson. Bieg jest krótki, ponieważ liczy jedynie 5,2 kilometra, z łącznym przewyższeniem 310/350 metrów (obie te wartości można znaleźć w opisach – na moim zegarku wskazania pokryły się niemal idealnie z tą drugą wartością). Punktem najwyższym na trasie jest tytułowe wzgórze Turnhouse stanowiące pasmo Pentland Hills Regional Park zlokalizowane na wysokości 506 m. n.p.m.
Limit uczestników tego biegu ustalono na 70 osób podczas rejestracji internetowej z ewentualną możliwością zapisania się na miejscu w dniu zawodów. Skorzystałem z tej pierwszej opcji. Koszt startu dla dorosłych wynosił jedynie £6, które mój bank po swoim wewnętrznym kursie przeliczył na 33,70 zł.
Biuro zawodów
Wydawanie numerów startowych (sformułowanie pakietów, byłoby w tym przypadku zbyt szerokie) na wyścig obywał się przy lokalnej kawiarence Pentland Hills Cafe Express. Bieg główny zaplanowany był na godzinę 19:30 wieczorem a na miejsce wraz z moim supportem (ciocią, wujkiem, dwoma kuzynami i pieskiem rasy Jack Russell) dotarliśmy około 18:45. Sam odbiór numeru startowego przebiegł sprawnie. Było to dla mnie o tyle istotne, że o 19:00 (w Polsce o godzinie 20:00) ruszała sprzedaż biletów na najbliższy mecz żużlowy. Jak przed każdym meczem byłem zainteresowany zakupem biletu, a rozchodzą się one czasami nawet w jedną minutę! Udało się po raz kolejny szybko kliknąć i teraz już mogłem zabrać się za rozgrzewkę.
Rozgrzewka
Rozruch rozpocząłem około godziny 19:10. Ze względu na wąską alejkę, gdzie zlokalizowany był start i meta biegu postanowiłem od razu przebrać się w strój, w którym pobiegnę, tak aby nie było zamieszania tuż przed godziną 19:30. W ramach rozgrzewki przebiegłem dokładnie 2 kilometry w średnim tempie 4:44/km. Czułem się względnie dobrze i lekko na żołądku, co nie zawsze jest takie oczywiste podczas biegania o tak nietypowej porze dnia.
Ze względu na fakt pierwszego w życiu startu w biegu typowo górskim nie wiedziałem nawet na co szczególnie zwrócić uwagę, tak więc wykonałem te same standardowe ćwiczenia pobudzające co podczas rozgrzewki przed biegami ulicznymi. Moje mięśnie i tak były dość zmęczone, gdyż od przylotu do Szkocji podczas czterech dni przebiegłem łącznie 83 kilometry z przewyższeniem w pionie 1600 metrów. Do tego dochodziły również liczne spacery.
Bieg
To że będzie bolało wydawało się być dla mnie czymś oczywistym. Nie wiedziałem jednak jaki to będzie rodzaju bólu i wysiłku fizycznego oraz jak mój organizm na to wszystko zareaguje. Startując jednak nie miałem do siebie absolutnie żadnych wyrzutów sumienia, że postanowiłem pobiec to bez żadnego odpoczynku. Do Szkocji wszak poleciałem po to, aby trenować codziennie i wycisnąć z niego jak najwięcej. Nie często zdarza się bowiem okazja (szczególnie po dwóch latach pandemii) do odwiedzenia tak urokliwych miejsc.
Na ciekawostkę może również zasługiwać fakt, iż mimo posiadania ze sobą butów trailowych postanowiłem ostatecznie wystartować w butach na typowe twarde nawierzchnie, które jak się później okazało może i mi jakoś szczególnie nie pomogły, ale krzywdy też sobie w nich nie zrobiłem.
Start wyścigu poprzedziła krótka odprawa wygłoszona przez Organizatora. Kilka chwil po godzinie 19:30 ruszyliśmy na trasę. Nie znałem jeszcze oczywiście swojego miejsca w szeregu, ale mogłem się domyślać, że jako totalny żółtodziób byłoby irracjonalne ustawiać się w którymś z pierwszych rzędów. Biegam od kilku lat, jestem obyty z ogólnymi pisanymi i nie pisanymi zasadami uczestnictwa w zawodach, dlatego wiem, że z szacunku do szybszych rywali Ci wolniejsi powinni ustąpić im miejsca w strefie startu.
W górę
Wypłaszczenie trasy to jedynie 200 ze wspomnianych 5200 metrów całości trasy. Właściwie jest to odcinek alejki 100 metrowej tuż po starcie i tuż przed metą, które pokrywały się.
Po pierwszych 100 metrach był skręt na bardzo wąski drewniany mostek a następnie jeszcze jeden zakręt i rozpoczął się pierwszy podbieg. Nie mam pojęcia ilu zawodników było przede mną. Ten pierwszy, choć już wymagający fragment trasy każdy znajdujący się przede mną zawodnik wbiegał. Na etapie około 700-set metrów od startu pierwszy raz zacząłem myśleć o zatrzymaniu. Moje łydki dawały już pierwsze oznaki zmęczenia. Na pierwszym kilometrze zanotowałem czas 5 minut i 29 sekund. Kilometr ten to 100 metrów w górę i 7 metrów w dół.
Drugi kilometr rozpoczął się dość niewinnie. Po bardzo wąskiej ścieżynce pochylonego wzgórza biegło się dość znośnie, ale taki stan rzeczy nie trwał zbyt długo. Po kilkuset metrach za zakrętem ukazał się niewielki zagajnik, w którym nachylenie terenu spotęgowało się. Tutaj po raz kolejny musiałem przejść w szybszy marsz. Zawodnicy w zasięgu mojego wzroku a było ich kilkunastu decydowali się na podobny manewr, choć byli i tacy, którzy małymi kroczkami starali się w dalszym ciągu podbiegać. Drugi kilometr był wolniejszy i pokonałem go w 6 minut i 37 sekund. Łącznie 98 metrów w górę i ani jednego w dół.
Rozpoczynając kilometr trzeci jeszcze nie wiedziałem co mnie tak na prawdę czeka. Trasa nie była zbyt kręta, ale przebiegała po łuku wzniesienia. Po paru chwilach moim oczom ukazał się jej szczyt i zwyczajna ściana do pokonania bez żadnej wydeptanej, nawet wąziutkiej na jedną osobę ścieżynki. Ostre nachylenie porośnięte gęstą trawą oraz jakimś rodzajem roślinności, która również spowodowała liczne zadrapania na moich rękach i nogach. To była katorga. Po pierwszych dwóch kilometrach moje łydki tuż nad ścięgnami Achillesa wręcz paliły żywym ogniem. Napięcie było tak duże, że musiałem zająć głowę jakimikolwiek myślami, które nie pozwalałby w tamtym momencie myśleć o tym dyskomforcie. Podchodzili wszyscy bez wyjątku, ale towarzystwo mocno się przerzedziło. Po osiągnięciu szczytu rozpoczął się mocny zbieg. I choć dla psychiki było to wytchnienie to jednak wiedziałem, że to właśnie teraz należy zwrócić szczególną uwagę na bezpieczne stawianie każdego kroku. Ten trzeci kilometr był dla mnie jednocześnie najwolniejszym kilometrem w życiu (w kontekście „biegu”, który stanowił w zasadzie wdrapywanie się, czasami nawet na czterech „łapach”). Zaliczony w 8 minut i 56 sekund. W górę do pokonania 132 metry i zbieg 70 metrów w dół.
W dół
Czwarty kilometr to już praktycznie tylko zbieganie. Na pierwszym zbiegu po szczycie spojrzałem w tył i miałem już kilkadziesiąt metrów przewagi nad kolejnymi rywalami. Przede mną znajdowało się dwóch zawodników, których widziałem przez całe ostatnie podejście. Znajdowali się kilkanaście metrów przede mną. Na jednym z fragmentów zbocza puściłem tak bez kontroli nogi, że w moment dogodziłem jednego z nich i minąłem go. Zdziwienie tego zawodnika z klubu, który skupia biegaczy górskich musiało być równie ogromne, jak i moje po minięciu jego. To tylko moje przypuszczenia, bo nie było czasu, aby mu głęboko spojrzeć w oczy. Ten manewr z oddalonego o kilka kilometrów Edynburga pachniał „glebą”. Przebierałem tam nogami szybciej, niż przewracałem gałkami oczów. Przedostatni, czwarty kilometr w 4 minuty i 28 sekund. Łącznie 164 metry w dół i 10 metrów w górę.
Piąty, ostatni kilometr to w bardzo dużej mierze pokrycie z pierwszym na tej trasie. Miałem jednego rywala w niedalekiej odległości za sobą i jednego przed sobą. Reszta była już totalnie poza zasięgiem, kilkadziesiąt metrów niżej. Jasne stało się, że jeśli żaden z nas nie popełni jakiegoś wielkiego błędu, nie nakryje się nogami to raczej w takiej konfiguracji zakończymy te zmagania. Piąty, ostatni pełny kilometr był naturalnie najszybszy. Odnotowałem na nim 3 minuty i 38 sekund. W sumie 92 metry w dół i 8 metrów w górę.
Ostatni fragment w przybliżeniu 200 metrów to końcówka zbiegu i wspomniana już wcześniej alejka startu/mety. Na wypłaszczeniu pojawiła się nawet jeszcze szansa na doścignięcie jednego rywala. Byłem wyraźnie szybszy i finiszowałem poniżej 3:00/km, ale do przeskoczenia jednej pozycji zabrakło.
Ostatecznie zostałem sklasyfikowany na 16 miejscu OPEN z czasem 29:51 brutto i tym samym byłem ostatnią osobą, która ukończyła dystans poniżej pół godziny. Dystans zmierzony przez zegarek pokrył się z deklarowanymi przez Organizatora 5,2 kilometra. Łączne przewyższenie wyniosło 351 metrów w górę i w dół. Średnie tempo z całości na poziomie 5:43/km, natomiast tętno to 186 uderzeń na minutę.
- Klasyfikacja OPEN: 16/72
- Klasyfikacja mężczyzn: 16/52
- Klasyfikacja wiekowa (24-39 lat): 13/29
Co warte uwagi w biegu zwyciężył zawodnik pro Andrew Douglas z rewelacyjnym czasem 22:17. I choć jest to rezultat zdecydowanie lepszy od wynoszącego od 2011 roku rekordu trasy mężczyzn to jednak nie zostanie on oficjalnie zaliczony. Jak się okazało podczas zbiegu Andy pokierował się nieco na skos zbocza przez co skrócił trasę o około 300 metrów. Okazało się to dopiero po analizie jego zapisu trasy na platformie Strava. Prawdopodobnie nie miał on żadnych złych zamiarów a przynajmniej tak mi się wydaje. Zawodnikowi na światowym poziomie zwyczajnie to nie przystoi. Trzeba jednak pamiętać, że ostatnie dwie edycje biegu miały charakter jedynie wirtualny, ponieważ szalejąca pandemia koronawirusa uniemożliwiła rozegranie biegu w tradycyjnej formie. Brak biegu w normalnych warunkach w ostatnich dwóch latach nieco uśpił czujność Organizatora. Być może jeden newralgiczny fragment został nieprzypilnowany na czas, bo trzeba przyznać, że zawodnik pędził w kierunku mety w zawrotnym jak na ukształtowanie trasy tempie. Ostatecznie wyniki i miejsca na mecie zostały utrzymane w mocy a rekord trasy sprzed 11 lat nadal pozostaje do pobicia.
Zakończenie
Zawody na Wyspach Brytyjskich, gdzie dużą rolę odgrywają biegi trailowe charakteryzują się nieco innymi zasadami. Na większości z nich nie ma medali dla uczestników czy znanych chociażby w naszym kraju dekoracji zwycięzców. Tak było i tym razem. Należy jednak pamiętać, że opłata startowa była symboliczna. Nawet dla mnie jako mieszkańca Polski 6 funtów to niewielki wydatek, nie wspominając już o miejscowych zawodnikach.
Mój support jednak zadbał o moje dobre samopoczucie po biegu i przygotował dla mnie takie oto smakowite „trofea”. Wszystkie zostały dość szybko pochłonięte przez Naszą wesołą ekipę.
W tym miejscu również duże podziękowania składam na ręce Teresy, która od ponad 10 lat mieszka wraz z rodziną w Edynburgu i jednocześnie od dość długiego czasu obserwuje moje biegowe profile w mediach społecznościowych. Kiedy spostrzegła, że przebywam w okolicy odezwała się a gdy napisałem, że przyleciałem na krótko, ale zdążę wystartować w biegu w pobliskich Pentlandach postanowiła podjechać. Po biegu spotkaliśmy się i przekazała mi świeży, pyszny chleb upieczony jedynie kilka godzin przed zawodami oraz książkę, tomik wierszy autorstwa swojego męża. Dziękuję za niespodziankę!
Ocena imprezy
Turnhose Hill Race to bardzo ciekawa propozycja dla osób, które są już dość zaawansowane w biegach górskich i chcą pościgać się na wymagającej trasie rywalizując o dobre rezultaty. Ze względu na krótki dystans może to jednak być dobra opcja też dla osób, które chcą „liznąć” biegów górskich. Czas wysiłku jest stosunkowo krótki, ale dość intensywny.
Z mojej perspektywy biegacza w drugiej dziesiątce trasa była zabezpieczona i oznaczona bardzo dobrze. Wolontariusze rozstawieni byli co kilkaset metrów w charakterystycznych, widocznych z daleka żółtych kamizelkach. Dodatkowo choć zbocza wzgórza były porośnięte gęstą trawą widoczne były tabliczki wskazujące kierunek biegu. Niestety doszło do jakiegoś błędu (zawodnika lub wolontariusza) tuż po zbiegu z wierzchołka na skutek czego zwycięzca obrał złą trajektorię zbiegu, przez co jego wynik nie może zostać uznany za nowy rekord trasy. Tak czy inaczej atak na rekord był widoczny od samego startu i zwycięstwo nie podlega dyskusji.
Nie mogę napisać, że brak medalu na mecie to ogromny minus, bo My biegacze w Polsce jesteśmy w zasadzie do tego przyzwyczajeni, że każde ukończenie biegu niezależnie od miejsca nagradzane jest medalem, ale pamiętajmy, że nie wszędzie obowiązują takie same standardy i zasady.
Podsumowując nie żałuję ani trochę, że zapisałem się i wystartowałem w tym biegu. Nie byłem ani optymalnie przygotowany, ani wypoczęty, ale liczyłem na dobrą zabawę i nowe doznania. Miałem ogrom szczęścia, że udało się wpasować w termin, tego jedynego w roku okolicznego biegu, który na skutek pandemii Covid-19 obył się pierwszy raz od 2019 roku.
Możecie też przeczytać krótki raport z zawodów autorstwa Roba Wilsona. A jeśli jesteście bardziej ciekawi terenu po którym rozgrywany jest ten bieg to zamieszczam poniżej wideo przedstawiające fragmentarycznie przebieg jego trasy.
Be First to Comment