Na samym wstępie zaznaczę, że moja relacja a właściwie jej zakończenie może być dla niektórych osób sporym zawodem, gdyż nie zakończyła się happy endem. Masz jeszcze możliwość zrezygnować z czytania, choć przypuszczam, że z ciekawości tego nie zrobisz.
Sam jestem rozczarowany. Nie tak wyobrażałem sobie start po bardzo długim, pandemicznym czasie. Nie tak wyobrażałem sobie również pierwsze zawody w nowej kategorii wiekowej M30. Kiedy 1 kwietnia 2020 roku założyłem bloga mati.run chciałem m.in. opisywać relacje z zawodów. Na początku nie przypuszczałem, że tak długo będę musiał czekać na pierwszą z nich a tym bardziej, że będzie ona dla mnie dość wstydliwa. Życie pisze jednak rozmaite scenariusze i pewne sytuacje zwyczajnie dzieją się „po coś”. Tak to przynajmniej próbuję sobie tłumaczyć.
Na każdą sytuację, która Nas spotyka wpływa najczęściej kilka innych czynników rozłożonych w czasie i połączone w całość dają pewien pogląd na sprawę. Zacznę więc możliwie od początku.
Do czterech razy sztuka
Na 18 Bieg Ulicą Piotrkowską Rossmann Run zarejestrowałem się i opłaciłem start w pierwszym dniu zapisów a więc 15 stycznia 2020 roku. Pierwotnie termin ustalono na wieczór 16 maja 2020 roku. Następnie sytuacja pandemiczna zmusiła Organizatora do przełożenia biegu na 10 października ubiegłego roku. Sytuacja w kraju i na świecie nie ulegała diametralnej poprawie, dlatego i tym razem zawody przełożono. Do wiadomości publicznej podano termin 29 maja 2021 roku. W połowie marca pojawił się kolejny komunikat o przełożeniu imprezy. Kolejne podejście zaplanowano na 18 września br. Do czterech razy sztuka. Wreszcie udało się zorganizować ten największy w Łodzi, rozgrywany już od kilkunastu lat bieg.
Pandemiczny zastój
2020 pandemiczny rok był dla wielu sportowców, chociaż mam tutaj na myśli przede wszystkim amatorów okresem wielkiej próby. Liczne ograniczenia w swobodnym przemieszczaniu się, korzystaniu z miejsc przeznaczonych do uprawiania sportu i wszechogarniająca niewiedza jak długo to wszystko potrwa nie sprzyjały niczemu dobrego. Słyszałem o wielu osobach, które tej próby nie zniosły najlepiej. Część z nich zawiesiła czasowo aktywność fizyczną, część nabrała niechcianych, nadprogramowych kilogramów. Jeszcze inni doświadczyli uszczerbku na zdrowiu swoim lub swoich bliskich.
Ale dlaczego właściwie ten wstęp? Ponieważ z czystym sumieniem mogę przyznać, że ja ten czas zniosłem nadzwyczaj dobrze. Trenowałem jak w latach ubiegłych, choć czasami trening wymagał ekstremalnych poświęceń i działania nie do końca zgodnego z poszczególnymi rozporządzeniami. Nie ma się co nad tym dłużej rozwodzić. Było, minęło. Fakt jest jednak taki, że pomimo braku organizacji zawodów masowych ja robiłem konsekwentnie swoje, bo wierzyłem i nadal wierzę w długofalowy rozwój.
Rok 2021 przyniósł już widoczne zmiany. Z każdym kolejnym miesiącem imprez w biegowych kalendarzach przybywało. Od półrocza widać już prawdziwe oblężenie zawodów. Jakby powróciła rzeczywiście normalność przed dwóch i więcej lat.
Po długiej rozłące z zawodami wcale nie miałem wilczego apetytu na zaliczanie jak największej ilości imprez, bo skoro już są to czemu nie? Cierpliwie czekałem i trenowałem na opisywany 18 Bieg Ulicą Piotrkowską. Fakt zakupionego półtora roku wcześniej pakietu mobilizował mnie do startu w tych właśnie zawodach. Od ostatnich mojego startu minęło 586 dni. W tym czasie na trening biegowy wyszedłem 496 razy. Łączny dystans, który przebiegłem przez ten okres ponad półtora roku to dokładnie 7700 kilometrów.
Ostatnie godziny przed startem
Na około 30 godziny przed startem zawodów wykonałem jeszcze ostatni rozruch na terenie Lublina. Spokojne kilka kilometrów w tempie 4:45/km w zasadzie „nie kosztowało mnie nic”. Tego dnia jednak spostrzegłem niepokojąco wysokie tętno oraz szczypiące gardło.
Do Łodzi wybrałem się jeszcze tego samego dnia, a więc w piątek. Skorzystałem z jedynego na dobę bezpośredniego połączenia PKP relacji Lublin Główny-Łódź Fabryczna. Na miejscu byłem przed godziną 16 i od razu postanowiłem odebrać pakiet startowy, tak aby kolejnego dnia nie zaprzątać sobie tym głowy.
Na wieczór zaplanowałem trochę gimnastyki oraz obfitą, ładującą kolację. Godzina startu była nietypowa (16:00), więc kwestie żywieniowe w sobotę mogły okazać się kluczowe na trasie.
W nocy z piątku na sobotę niestety nie spałem najlepiej. Drapiące gardło zyskiwało na sile a do tego pojawił się zatkany nos. Po przebudzeniu się zrobiłem na śniadanie placki. Zjadłem ich całkiem pokaźną ilość. Następnie wybrałem się na krótki spacer połączony z szybkimi zakupami. Od samego rana pogoda była kapryśna. Padał deszcz, ale raczej w formie mżawki, aniżeli ulewy. Po powrocie ponownie położyłem się do łóżka, w którym przeleżałem do godziny 13:30. Obserwowałem się i choć brałem pod uwagę fakt o ostatecznym zrezygnowaniu ze startu nie pozwalała mi na to ambicja. Jak się okazało kilka godzin później ta chora ambicja również pękła (…)
Rozgrzewka
W okolicach startu i mety a więc przy Parku Staromiejskim chciałem być już godzinę wcześniej, czyli około godziny 15:00. Sprawny dojazd sprawił, że miałem nawet w tym aspekcie zapas czasowy. Na trzy kwadranse przed startem pierwszej fali, do której mnie przydzielono zaplanowałem rozpoczęcie rozgrzewki.
Jak zaplanowałem tak też zrobiłem. Rozpocząłem od truchtu. Od razu wpadłem na pomysł, że dobrym rozwiązaniem byłoby przebiegnąć w ramach rozgrzewki dwóch ostatnich kilometrów trasy. I tak też zrobiłem od mety zacząłem zmierzać w kierunku dziewiątego a następnie ósmego kilometra. Nie znałem dokładnie nowej trasy biegu wytyczonej przez Organizatora, dlatego taki rekonesans ostatniego etapu wyścigu miał mi pomóc w ostatnich minutach rywalizacji. O ironio losu. To był dokładnie ten odcinek, który pokonałem tego dnia po raz pierwszy i już ostatni (…)
W ramach truchtu wykonałem 2,6 km dokładnie w 13 minut a więc w spokojnym tempie 5:00/km. Szybko spostrzegłem, że w koszulce termoaktywnej i kurtce przeciwdeszczowej mimo słabych warunków atmosferycznych jest mi dość gorąco. Temperatura oscylowała w okolicach 13 stopni Celsjusza. Na około pół godziny przed startem byłem już po rozruchu i mogłem przejść do dynamicznej rozgrzewki. Czułem się całkiem okej. Odczuwałem spory zakres ruchu w stawach i pozostało utrzymać odpowiednią temperaturę ciała aż do samego startu. Całą rozgrzewkę wykonałem rzecz jasna w długich legginsach oraz wspomnianej wcześniej długiej odzieży u góry.
Na sam koniec wykonałem kilka przebieżek w pobliskim Parku Staromiejskim. Zrzuciłem ubrania wierzchnie, nałożyłem koszulkę startową z wcześniej przypiętym numerem startowym i przez barierki wskoczyłem do strefy startu.
Bieg
Start biegu poprzedziły krótkie przemowy przedstawicieli władz miasta Łodzi. Chwilę po godzinie 16:00 ruszyła pierwsza fala. Od razu znalazłem sobie trochę miejsca po lewej stronie i wzdłuż barierek odgradzających kibiców od uczestników wybiegłem z ulicy Nowomiejskiej.
Spokojny początek
Przed biegiem w ustawieniach zegarka wyłączyłem automatyczne okrążenia (co 1 km z GPS). Chciałem sam łapać „lap’a” przy mijaniu każdej flagi oznaczającej pokonanie kolejnego kilometra. Pierwszy tysiąc to jeszcze bieg w większej grupie i dobieg węższymi uliczkami do tytułowej Piotrkowskiej od strony Placu Wolności. Przy fladze kliknąłem 3:28/km.
Po pierwszym kilometrze czołówka zaczęła się znaczniej rozciągać i pojawiły się pierwsze co najwyżej kilku osobowe podgrupki. Na tym etapie biegłem już w kontakcie maksimum dwóch osób, delikatnie przesuwałem się do przodu i zyskiwałem pojedyncze lokaty. Flaga drugiego kilometra znajdowała się na wysokości Parku im. Stanisława Moniuszki i tam na zegarku wskoczyło 3:29/km.
Następnie bieg wzdłuż nowoczesnego Dworca Łódź Fabryczna, kilka zakrętów, w tym ostry 180 stopni z całkowitym nawrotem, który strasznie mnie wyhamował i wybił z rytmy. W tym miejscu biegła przede mną około czteroosobowa grupka, z której zdecydowaną większość stanowiły kobiety. Trzeci kilometr z międzyczasem 3:31/km.
Pierwsze objawy kryzysu
Ponownie dwa zakręty na krótkim odcinku i długa prosta na ulicy Tuwima. Tutaj pierwszy raz poczułem większe podmuchy wiatru. Biegłem już w kontakcie jednej osoby a kilka metrów przede mną biegły trzy kobiety. Wśród Nich znana mi Monika Kaczmarek oraz reprezentantki Ukrainy Natalija Semenovych oraz Valentyna Veretska. Na tym wczesnym etapie biegu czułem już momenty kryzysowe. Najbardziej problematyczna była „głowa”. To właśnie w niej kłębiły mi się myśli o przedwczesnym zakończeniu rywalizacji. W głowie przelatywało „zejdź, skończ!”. Nie chciałem, jeszcze nie teraz. Flagę oznaczającą czwarty kilometr minąłem z okrążeniem 3:27/km.
Idealny półmetek
Następny odcinek trasy biegł wzdłuż Parku im. Henryka Sienkiewicza. Na ulicy Sienkiewicza zlokalizowany był też półmetek biegu. Piąty kilometr pokonany w 3:30/km. Aparaturę mierzącą czas przekroczyłem w 17 minut i 29 sekund brutto (17:25 netto). Różnica tych czterech sekund wynikała z faktu, że startowałem z około piątego rzędu za elitą biegu. Na tym etapie biegu zajmowałem 18 lokatę OPEN.
Na półmetku wiedziałem, że mój silnik się rozładowuje. Zmagałem się z kryzysem, którego źródeł ciężko było mi sobie wytłumaczyć. Wewnętrznie czułem, że moje tętno jest bardzo wysokie. Pierwsza połowa była bez wątpienia odważna, ale na pewno nie szarpana. Biegłem równym, dobrym tempem bez jego kontroli. Nie „cyrklowałem”, nie przyśpieszałem gdy wartości były niskie oraz nie zwalniałem, gdy wskazywały na tempo za szybkie. Łapany przy każdej kolejnej fladze „lap” był jedynym momentem zerkania na zegarek. Pomiędzy znacznikami nie robiłem tego zupełnie. To miało pomóc mi biec „swoje” a nie nerwowo reagować na każde odstępstwo na wyświetlaczu zegarka.
Po piątym kilometrze zaczęły się spore problemy. Ulica Piotrkowska od Piłsudskiego dłużyła mi się okropnie. Gdzieś przed szóstym kilometrem umiejscowiony był punkt z wodą. Flagi szóstego kilometra nie zauważyłem zupełnie.
Głowa „odleciała”
Na Piotrkowskiej dobiegłem również do biegaczki z Białorusi Katsiaryny Ptashuk, z którą mijałem się kilkukrotnie. Ze zdjęcia zrobionego przed drugim kilometrem widać, że biegła kilka metrów przede mną. Na pomiarze czasu z piątego kilometra była kilka sekund za mną, aby następnie mnie minąć. Po szóstym kilometrze to znowu ja przeskoczyłem przed Nią. Poprosiła o pomoc. Sam czułem, że mój koniec jest już bliski. Niewiele myśląc dałem jej znać, aby chwile przytrzymała się moich pleców. Nie trwało to jednak długo. Złapała drugi oddech i zaczęła uciekać do przodu.
Flagi siódmego kilometra też nie dostrzegłem. Była ona prawdopodobnie zlokalizowana gdzieś w okolicy zakrętów ulicy Piotrkowskiej, Więckowskiego i Zachodniej. Brak świadomości dotyczącej pokonanego dystansu nie pomagał. Na zegarek zerkać nie chciałem a głowa podawała bez ustanku „stop, stop, stop!”. Na wybiegu Piotrkowskiej usłyszałem okrzyki wsparcia od moich łódzkich znajomych. Odwróciłem w ich kierunku głowę, ale miałem już porządnie mętne oczka.
Fatalne zakończenie
Miałem świadomość, że ulicą Zachodnią dobiegnę do znanego mi już znacznika ósmego kilometra a dalej prosto w kierunku dziewiątego, nawrotka i kilometr do mety. Na tym etapie byłem już raczej pogodzony z faktem, że tam nie dotrę. Moja głowa była zbombardowana negatywnymi myślami, serce waliło jak szalone a mięśnie w udach na delikatnym zbiegu storpedowały mi całe kończyny dolne. Czułem, że tracę stabilność pod nogami a w ciągu kilkudziesięciu sekund zza moich pleców wyskoczyło mi dwóch biegaczy, których nie widziałem od początkowej fazy biegu. Flaga ósmego kilometra sprawiła, że ostatni raz kliknąłem „lap”. Dystans realny a zapis GPS zaczął się mocno rozjeżdżać. Pokonanie trasy od piątego do ósmego kilometra zajęło mi 11 minut i 35 sekund. To był już mój koniec.
Zatrzymałem się. Jakiś ratownik medyczny zapytał coś w stylu „Wszystko dobrze?”. Pamiętam, że zareagowałem na to pytanie i zszedłem na chodnik. Moment zdecydowania się na zatrzymanie był jakimś chwilowym zaćmieniem. Gdy się otrząsłem położyłem dłonie na twarzy i sam zapytałem siebie „Co ja zrobiłem? Dlaczego? Jak?”. Dziwne uczucie. Jakbym stracił świadomość jednocześnie bez utraty przytomności. Jakby myślenie na moment się wyłączyło. Przecież gdybym wrócił z chodnika na ulicę i dokończył ten bieg w tempie zbliżonym do 4:00/km to nawet po minutowym postoju byłbym na mecie przed 38 minutą. Ale mnie to w żaden sposób nie satysfakcjonowało, ponieważ nie po taki wynik przyjechałem do Łodzi. Na ulicę już nie wróciłem. Odszedłem kilka metrów dalej i usiadłem na pobliskich schodkach. I znowu były pytania bez odpowiedzi.
Po biegu
Minęło kilkanaście minut zanim racjonalnie zdałem sobie sprawę z faktu co tak na prawdę się stało. Przebrałem się ponownie w cieplejsze ubrania. W międzyczasie uroniłem trochę łez, zresztą nie jedynych tego wieczora. Czułem się zawiedziony. Wiedziałem, że droga tych zawodów była długa, kręta i wyboista a finał tak niesprawiedliwy. Po pewnym czasie postanowiłem zrobić trochę dłuższe roztruchtanie. Ciężko to nazwać typowym schłodzeniem, bo od zakończenia biegu minęło już pewnie około trzech kwadransów. W sumie truchtałem 4,7 km przez 26 minut. Początkowo leciusieńko z nogi na nogę powyżej 6:00/km, aby ostatecznie całość skończyć w średnim tempie 5:33/km
Po powrocie była kąpiel, kolacja i czas na trochę przemyśleń. Potrzebowałem kilka godzin, aby pogodzić się zupełnie z zaistniałą sytuacją. Kolejnego dnia w niedzielę obudziłem się z jeszcze większym przeziębieniem, zatkanym nosem i bólem gardła. W konsekwencji relację z 18 Biegu Ulicą Piotrkowską Rossmann Run napisałem ze zwolnienia lekarskiego. Nie biegam od kilku dni. Kuruje się. Może przeziębienie miało jakiś wpływ na to jak potoczyły się losy sobotniego biegu? A może nie jestem wystarczająco przygotowany mentalnie do rywalizacji?
Be First to Comment