Skip to content

Roztoczańska Dycha 2024 – relacja

Plany na maj na skutek przeziębienia, które jak wiadomo atakuje znienacka musiały ulec nieco modyfikacjom. Wypadł start planowany na drugą niedzielę miesiąca a na jego miejsce trochę spontanicznie wskoczyły zawody tydzień później. A mowa tutaj o Roztoczańskiej Dyszce (a właściwie 11 kilometrach) w ramach Festiwalu Ultra Roztocze, które wchodzi z kolei w skład większego cyklu biegów trailowo-górskich znanych jako Tour De Zbój.

Zapisy

Na samym wstępie muszę napisać, że start w tych zawodach umożliwił mi mój pracodawca a więc firma eAzymut.pl, która była jednym ze sponsorów a w ramach wsparcia ufundowała trzy zegarki marki Garmin. Zostały one rozlosowane spośród wszystkich biegaczy startujących 18 maja na trasach urokliwego Roztocza.

Swój udział w zawodach zadeklarowałem dopiero w tygodniu poprzedzającym zawody. Było to więc trochę spontaniczne. W tym celu zarejestrowałem się na stronie internetowej Organizatora oraz przekazałem tę informację Szefowi firmy. Wraz ze mną udział w zawodach wzięło również kilka innych współpracowników. Ostatecznie na dystansie Roztoczańskiej Trzydziestki (dystans liczył ok. 28,5 kilometra) oraz Roztoczańskiej Dychy (wspomniane już wcześniej 11 kilometrów) pobiegło po cztery osoby.

Wyjazd na Roztocze możliwy był również dzięki Karolowi, który podobnie jak i ja dość spontanicznie podjął decyzję o starcie na najkrótszym z dystansów Ultra Roztocza. Karol jak zawsze w takich sytuacjach zadeklarował swoją pomoc w kwestiach transportu.

Przed zawodami

Zawody rozgrywane były w sobotę 18 maja i to już pierwsza z istotnych różnic, w odróżnieniu do większości zawodów asfaltowych, które na ogół rozgrywane są w niedziele. Dla mnie nie miało to większego znaczenia, ale z perspektywy całego wyjazdu i późnego powrotu do mieszkania uważam, że to nawet dobrze.

Ale od początku. Z Lublina wyjechaliśmy w okolicach godziny 9:00. Odległość dzieląca Lublin od Krasnobrodu to trochę ponad 100 kilometrów. Wybierając szybszą trasę S17 prawdopodobnie dość szybko dojechalibyśmy do Zamościa a stamtąd już całkiem blisko do miejsca docelowego. Karol jednak postawił na turystykę i trasę bocznymi drogami przez Bychawę, Wysokie, Szczebrzeszyn, Zwierzyniec aż do Krasnobrodu. Dzięki temu mogliśmy więcej tego Roztocza zwiedzić. W aucie rzecz jasna. Finalnie trasa zajęła Nam praktycznie dwie godziny i o 11:00 byliśmy już na miejscu.

Do zawodów pozostały dwie godziny, ponieważ start najkrótszego z dystansów zaplanowany był w harmonogramie zawodów na godzinę 13:00. Był to też jedyny z pięciu dystansów, którego start i metę miał w tym samym miejscu a więc na boisku MGKS IGROS w Krasnobrodzie. Na pozostałe dystanse jego uczestnicy wywożeni byli specjalnie podstawionymi autobusami.

Od razu po przybyciu i zaparkowaniu auta udaliśmy się na scenę, gdzie umiejscowione było biuro zawodów. Odbiór pakietu startowego przebiegł sprawnie a to za sprawą faktu, że w okolicach mety na lokalnym obiekcie sportowym było jeszcze dość pusto. Nie ma się bowiem czemu dziwić. Na oddalonych o kilka, kilkanaście a nawet kilkadziesiąt kilometrów trasach przebywały w tym momencie setki biegaczy.

Korzystając z czasu wolnego zrobiliśmy spokojny 2,5-kilometrowy spacer, aby rozruszać trochę nogi i rozejrzeć się po najbliższej okolicy.

Rozgrzewka

Na rozgrzewkę udałem się wraz z Karolem 40 minut przed planowanym startem biegu a więc o godzinie 12:20. Zdawaliśmy sobie sprawę, że trasa samego biegu będzie wymagająca i każdy z kilometrów może w pewnym stopniu Nas zaskoczyć. Profil przewyższenia był Nam znany ze strony internetowej Organizatora, ale nijak nie mogliśmy sobie wyobrazić jakie będzie miało to przełożenie w rzeczywistości. Dlatego też w ramach rozruchu przebiegliśmy zupełnie płaskie 3 kilometry w spokojnym tempie 5:02/km.

O godzinie 12:40 byliśmy ponownie przy aucie. Zmieniliśmy obuwie, ja założyłem koszulkę startową i ponownie wróciliśmy na teren boiska. W tym też momencie spotkałem Angelikę, Kamilę i Michała z firmy.

Ostatnie kilka minut przed godziną 13:00 to czas na parę ćwiczeń rozgrzewki dynamicznej. Spotkałem też rozgrzewającego się Patryka i od razu zamieniliśmy kilka zdań. Było pewne, że szykuje się dobre bieganie, bo Patryk to aktualnie żołnierz zawodowy 19 Brygady Zmechanizowanej. W przeszłości mieliśmy okazje biegać wielokrotnie czy to na ulicy czy w ramach biegów z cyklu City Trail. Początkowo zajmowałem wyższe lokaty a gdy wkręcił się mocniej w bieganie to ja oglądałem jego plecy.

Bieg

To było „tylko” 11 kilometrów i 43 minuty spędzone na trasie, ale działo się na prawdę sporo.

Na trasę wyruszyliśmy dokładnie od godzinie 13:02. Konieczna była bowiem odprawa techniczna Organizatora, który zwrócił uwagę na najważniejsze kwestie związane z przebiegiem trasy oraz udrożnieniem samego wybiegu ze stadionu, na którym już od pewnego czasu było dość tłoczno ze względu na finiszerów z dłuższych dystansów.

Start jak na tak specyficzny trailowy bieg był na prawdę żwawy. Sam nie miałem kompletnie pojęcia jak rozegrać ten bieg, chociaż w głowie miałem oczywiście jakieś swoje założenia. Trójka biegaczy „otworzyła” na prawdę ambitnie. Nie do końca mi to odpowiadało i już na pierwszych kilkuset metrach Nasza wstępna taktyka omówiona z Patrykiem wzięła „w łeb”. Chcieliśmy biec swoje, ale z drugiej strony nie można było podjąć decyzji o puszczeniu czołówki, bo każdy z rywali mógł czymś innym zaskoczyć. Padła szybka decyzja, że „kleimy” pierwszą trójkę, robiąc to jednocześnie jak najmniejszym kosztem energii. Niech się „wystrzelają” i za kilka minut ktoś na pewno odpadnie. Pierwszy kilometr był względnie płaski i wiódł przy Zalewie. Automatyczny pomiar z GPS pokazał czas pierwszego kilometra w 3 minuty i 36 sekund. Z Patrykiem byliśmy jednomyślni „szybko jest”.

Na dystansie drugiego kilometra wiodącego szeroką drogą leśną wyprzedziliśmy dwóch z trzech biegaczy, którzy postanowili nadać ton rywalizacji. Nie było to dla Nas wielkie zaskoczenie. Na czoło wysunął się już tylko jeden biegacz. To reprezentant amatorskiej drużyny biegowej Witkowo Biega. Nie znałem go wcześniej, ale na tych dwóch pierwszych kilometrach pokazał, że nie przyjechał tutaj na wycieczkę. Drugi kilometr też był względnie płaski i wiódł w całości przez las. Pokonaliśmy go w czasie 3 minut i 41 sekund.

Kilometr trzeci nie przyniósł większych emocji. Pod jego koniec profil trasy zaczął być wymagający. Całość tego odcinka to 0 metrów w dół i około 25 metrów w górę. Na czele Nasza trójka i czas odcinka 3 minuty i 55 sekund.

Czwarty kilometr to pierwsza próba charakteru i pokaz siły. Wiódł betonowymi płytami niemalże w całości w górę z przewyższeniem około 65 metrów. Na tym etapie Patryk zaczął odstawać na początek o kilka, a później już o kilkadziesiąt metrów. Drugi z rywali Bartosz (jego imię poznałem dopiero po biegu) naciskał solidnie. Rozpoczęła się pierwsza gra psychologiczna i wyczekiwanie na moment, który z Nas pierwszy przejdzie do marszu. Ja skróciłem możliwie jak najbardziej krok i zwiększyłem kadencję. Wysunąłem się lekko na prowadzenie a kilometr ten pokonałem w 4 minuty i 33 sekundy.

Kilometr piąty był tym, gdzie po wymagającym podbiegu zacząłem odskakiwać od rywali i powiększać swoją przewagę. Był to kilometr dużo łatwiejszy, ponieważ na około 10 metrów w górę przypadło tyle samo w dół. Poczułem się silny, nie miałem kryzysu, ale jednocześnie wiedziałem, że najcięższy odcinek dopiero przede mną. Piąty kilometr w czasie 3 minut i 49 sekund.

Na szóstym kilometrze wiodącym podobnie jak i wcześniejszy w całości po wąskiej dróżce w lesie już tylko uciekałem. Zyskiwałem metry i sekundy. To mnie uskrzydlało. Ukształtowanie tego fragmentu trasy sprzyjało, bo na jedyne 5 metrów w górę przypadło aż 45 metrów w dół. Ani nie umiem, ani nie lubię zbiegać, ale gdy prowadzisz i wiesz, że to nie jest twoja mocna strona robisz wszystko, aby tylko nic nie zepsuć. I stało się (…) Po jednym ze zbiegów zamiast w lewo skręciłem w prawo. Przebiegłem około 100 metrów i w bezradności rozłożyłem ręce (…) Pomyliłem trasę (…) Na drzewach nie było ani jednej taśmy. To było mega rozczarowujące. Zawróciłem i zanim dobiegłem do rozwidlenia, gdzie doszło do fatalnej pomyłki przede mną przemknął rywal. Kilometr strzelił w 3 minuty i 48 sekund.

Rozpoczął się siódmy kilometr. Bartosz znów był na prowadzeniu. Obejrzał się i zorientował, że coś musiało pójść nie tak. Przez około półtora kilometra przecież mnie gonił a tu nagle jestem kilkadziesiąt metrów za Nim. Byłem chwilowo rozbity. Zastanawiałem się czy zwolni, czy może w tej trudnej dla mnie sytuacji na mnie zaczeka a może sentymenty odłoży na bok, bo idzie tutaj o wygraną. To jest trail a pomyłka trasy i zboczenie z kursu jest po prostu wpisane w to ryzyko. Na całe dla mnie szczęście dość szybko udało mi się go dogonić i złapałem drugi oddech. W międzyczasie dobiegliśmy do pomiaru czasu na który wbiegliśmy ramię w ramię z czasem 25 minut i 42 sekund. Pokonanie siódmego kilometra, w którym było około 20 metrów w górę i 30 metrów w dół zajęło mi 3 minuty i 45 sekund.

Fragment kilometra ósmego to była sama esencja tego wyścigu tzw. „wisienka na torcie”. Do schodów przy Świętym Rochu dobiliśmy jednocześnie. Zaczęła się poważna wspinaczka po schodach. Nie było mowy o podbieganiu. Było stromo a i tłoczno, bo był to fragment, który do pokonania mieli uczestnicy wszystkich pięciu rozgrywanych dystansów. Z tego co pamiętam Bartosz wchodził sprawniej, ale ja „kleiłem”. Jeśli wysuwał się na przód to tylko o dwa, może trzy stopnie. Wiedziałem, że jak teraz puszczę to psychologicznie to przegram. Schody Nas zweryfikują. Kto zamelduje się pierwszy na górze, albo padnie z zalania kwasem mlekowym, albo mentalnie zyska dużą przewagę. Przy schodach była z firmy Natalia, która robiła zdjęcia. Wsparła słowem, przywitała się, ale ja mówiąc krótko byłem mało rozmowny. Docierało do mnie każde z wypowiedzianych przez Nią słów, ale nie chciałem tracić energii na odpowiedzi. To był moment „być, albo nie być” w tym wyścigu. Ósmy kilometr to 50 metrów w górę i 20 metrów w dół. Najwolniejszy ze wszystkich jedenastu kilometrów i wskazania z zegarka na poziomie 5 minut i 1 sekundy.

Mimo cierpienia wytrzymałem na schodach. Bartosz nie uzyskał przewagi. Dziewiąty kilometr to całość w dół, bo aż 70 metrów. Piękny to był zbieg wąwozem i chwilami na prawdę niebezpieczny. Znowu zacząłem uciekać, zyskiwałem metry, sekundy i wiarę, że mimo pomyłki trasy wróciłem na właściwe tory, że jestem mocny i na wypłaszczeniu muszę to wytrzymać do końca. Kilometr dziewiąty okazał się tym najszybszym, pokonanym w czasie 3 minut i 21 sekund. Podkręciłem na nim staw skokowy, ale adrenalina była tak duża, że nawet nie bolało.

Zdjęcie wykonane podczas najdłuższego zbiegu wąwozem fot. Karol Czajka

Dziesiąty kilometr wiódł już uliczkami miasteczka. Obejrzałem się za siebie. Miałem około 150-200 metrów przewagi. Teraz na prawdę ten bieg już bolał. Dyskomfort nasilał się coraz bardziej. Zaciskałem zęby i jęczałem co jakiś czas pod nosem z cierpienia. Bolało, ale ten bół przybliżał mnie do zwycięstwa. Dobiegłem ponownie do Zalewu, który trzeba było okrążyć. Swoje dłuższe dystanse kończyli też inni biegacze. O jakże różne były nasze cierpienia. Dziesiąty kilometr pokonałem w czasie 3 minut i 38 sekund.

Jedenasty kilometr nie wiele różnił się od dziesiątego. Bolało, jęczałem, trzymałem tempo i odliczałem setki metrów do końca. Okrążyłem Zalew, wbiegłem w uliczkę ze straganami i pomknąłem dalej w kierunku boiska oraz znajdującej się na nim mety. Końcówkę ułożyłem sobie w głowie. Pomyślałem, że wbiegnę tam na tę murawę boiska, podniosę ręce ku górze, bo to było kawał dobrego ścigania, z napięciem, ze zwrotami akcji. Ostatni kilometr przebiegłem w 3 minuty i 42 sekund a metę przeciąłem w czasie 42 minut i 54 sekund!

Zdjęcie wykonane podczas finiszu biegu. fot. Wiktor Budniak
  • Klasyfikacja OPEN: 1/111
  • Klasyfikacja mężczyzn: 1/60

Po biegu

W strefie mety znajdowało się sporo moich biegowych znajomych z Lubelszczyzny oraz osoby z firmy, w tym Dorota, Ewa oraz Szef Paweł, którzy pokonali dystans 28,5 kilometra z Suśca do Krasnobrodu właśnie. Po kilkunastu minutach dotarła również Andżelika. Wymieniliśmy się na świeżo swoimi spostrzeżeniami i zrobiliśmy pierwsze zdjęcia. Byłem jednak mocno zgrzany i na schłodzenie postanowiłem się nieco przebrać.

W ramach schłodzenia przebiegłem ogółem 4 kilometry w dość zmiennym tempie. Czułem się dobrze i postanowiłem potowarzyszyć na ostatnich kilkuset metrach na początku Andżelice, następnie Kamili a później jeszcze Michałowi. Dla mnie to nic specjalnego a dla kogoś może być fajnym wsparciem, tym bardziej, gdy można przekazać jakieś drobne uwagi czy zwyczajnie odsunąć głupie pomysły, które w przypływie narastającego zmęczenia kołatają się w głowie np. o zatrzymaniu się i przejściu do marszu.

O godzinie 14:30 byłem już po schłodzeniu. Do zakończenia imprezy było na prawdę sporo czasu. Ponownie wybraliśmy się na dłuższy ponad 5-cio kilometrowy spacer. Odwiedziliśmy m.in wieżę widokową. W drodze powrotnej zahaczyliśmy również o sklep i tutaj zbawienną okazała się Coca-Cola (ta z cukrem oczywiście). Łącznie przebiegłem tego dnia 18 kilometrów i przeszedłem około 8 kolejnych a więc zmęczenie zaczęło powoli wychodzić. Spadek energii też był odczuwalny a kto biega ten wie, że popularna słodka „kolka” potrafi postawić na nogi.

Około godziny 17:30, dzięki uprzejmości Angeliki, Doroty, Kamili i Michała, którzy w Krasnobrodzie byli od piątku do niedzieli skorzystałem z prysznica, co też niejako dało mi drugie życie. Mogłem się w końcu przebrać w suche ubrania i wrócić na zakończenie imprezy.

Zakończenie

Ceremonia zamknięcia eventu zaplanowana była na godzinę 18:00. Przewidziano dekorację zwycięzców ze wszystkich pięciu dystansów oraz losowanie nagród spośród wszystkich uczestników. Całość trwała blisko dwie godziny, ale przebiegła za sprawą Organizatora i spikera w jednej osobie Pana Sławka w mega fajnej atmosferze.

Ja za zwycięstwo w Roztoczańskiej Dyszce wszedłem na podium wraz z Bartoszem i Patrykiem. Dopiero kolejnego dnia przewertowałem nieco internet i dowiedziałem się czegoś więcej o jednym ze swoich rywali. Bartosz na Ultra Roztocze przyjechał z Gliwic i jak wnioskuję jest w znacznym stopniu biegaczem ulicznym. Tylko w tym roku podczas marcowego Półmaratonu Warszawskiego pokonał dystans popularnej „połówki” w czasie 1:16:30 a w ubiegłym roku zanotował minimum trzy wyniki w przedziale 34-35 minut na 10 kilometrów. Jest więc biegaczem ze znacznie lepszymi od moich rekordami życiowymi. Gratulacje Chłopaki!

Zdjęcie wykonane po dekoracji. fot. Karol Stawecki

Około godziny 20:00 ruszyliśmy w drogę powrotną do Lublina. Wydłużyła się ona znacząco. Zajechaliśmy bowiem na posiłek, który po godzinie 22:30 smakował na prawdę wybornie i nie był to wcale kebab.

Ostatecznie Karol dowiózł mnie do mieszkania kwadrans przed północą. Rozpakowałem ubrania, akcesoria, nagrody i położyłem się do łóżka około godziny 1 w nocy. To była udana sobota!

Ocena imprezy

W zakresie organizacji zdecydowanie więcej mogłyby się wypowiedzieć osoby, które już w nie jednym biegu z cyklu Tour De Zbój miały okazję brać udział. Niemniej jednak i ja jako autor tego wpisu i tegoroczny uczestnik napiszę kilka swoich spostrzeżeń.

Całość imprezy oceniam bardzo dobrze. Na szczególną uwagę zasługuje spiker, który po prostu czuje temat. Na różnych zawodach, równie to wychodzi a to dość mocno rzutuję na ogólną atmosferę i otoczkę zawodów.

Dodatkowo bardzo pozytywnie oceniam kwestie związane z posiłkiem regeneracyjnym. Uczestnicy mogli wybierać pomiędzy różnymi lokalnymi daniami a dodatkowo na miejscu zakupić można było coś, co wykraczało poza standardowe powysiłkowe menu.

Oddzielny temat to serdeczność i pomoc ze strony Wolontariuszy, którzy widać, że wykonują swoje obowiązki z pasji, z dużym uśmiechem na twarzy. To się ceni, szczególnie, gdy zmęczenie przyprawia o zawrót głowy.

Choć to mały szczegół to jednak duży plus postawiłbym też przy medalu a w szczególności jego szarfach. Organizator zadbał o to, aby konkretne dystanse miały swoją oddzielną kolorystykę i napis. Ten błahy na pozór detal sprawia, że trud biegaczy został w pewien sposób wyróżniony. Osobiście nie czułbym się dobrze z przeświadczeniem, że na szarfie miałbym górnolotny napis „Ultra”, mając świadomość, że przebiegłem jedynie 11 kilometrów a dla mnie ultra to zawsze będzie dystans ponad maratoński.

Jeśli miałbym wymienić jakiś minus, aby nie było zbyt „cukierkowo” to na pewno pod rozwagę wziąłbym fakt organizacji zakończenia eventu nieco wcześniej. Maj to długie dnie, więc wszystko odbyło się jeszcze przy naturalnym świetle i co najważniejsze bez obecności komarów! A w pobliżu Zalewu i okolicznych lasów to na prawdę wydawało się być elementem nierozłącznym. Niemniej jednak zdaje sobie sprawę z faktu, że przygotowanie podsumowań z pięciu dystansów oraz biegów dzieci, z podziałem na płeć, kategorie wiekowe itp. to sporo pracy, która choć odbywa się w dużej mierze elektronicznie to jednak wymaga weryfikacji i dokładnego opracowania. I ja to rozumiem, tym bardziej, że większość uczestników, szczególnie biegnących na dłuższych dystansach przyjechała na Roztocze wynajmując nocleg a czas pomiędzy ukończeniem biegu a częścią zamykającą imprezę mogli wykorzystać na kąpiel, regenerację i uzupełnienie ubytków kalorycznych.

No i co na zakończenie? Być może do zobaczenia za rok, tym razem w Zwierzyńcu. Oby to nie była tylko sobota 17 maja, bo już dzisiaj wiem, że w moim przypadku dojdzie do mocnego konfliktu terminów.

Published in10kmZawody

Be First to Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.